Kompromis, który NIE BYŁ kompromisem

Józef Poznar
11 min readOct 29, 2020

--

Jak jeszcze raz zobaczę kolejnego liberała łkającego nad losem biednego „kompromisu” aborcyjnego to przysięgam, że się skurwię ze śmiechu.

Tak dobrze było, i po co to było ruszać? Nikt na ulicę nie wychodził i wszyscy szczęśliwi byli, nie?

Na razie się tylko oswój z tą infografiką, do jej omawiania przejdziemy za chwilę. (©Anna Adamiec)

Jest to nawet bardziej zabawne od publicystycznej ławy oburzonych na język protestów (którzy nie przeczytają już tego akapitu, bo chwilę wcześniej padło to niesforne słowo zakazane w którym litery „rw” następują po „ku”, a przecież poza zaciszem domowym, gdy zupa jest za słona, takich słów nie wolno używać!) Siedzą sobie i się oburzają — jak to, dlaczego w sytuacjach dla wielu osób fundamentalnych, przy bezkonsultacyjnym zrywaniu ustalonych zasad powiązanych z prawami człowieka, ludzie dają upust swoim emocjom i nie myślą o wyrafinowanych słowach? Przecież ustaliliśmy, że jedyny protest jaki przyniesie jakiekolwiek rezultaty to umiarkowany sprzeciw w granicach prawa, działało za każdym razem gdy rząd Prawa i Sprawiedliwości robił z polskiego prawodawstwa swój kurwidołek… chwila, przecież to nic nie dało.

Na trzecim miejscu najzabawniejszych rzeczy ostatnich tygodni jest zdziwienie co poniektórych, że ale jak to, protestujące nie chcą powrotu do starej „normalności”?! Chcą liberalizacji tego cudownego, wymuskanego statusu quo, wypracowanego w czasach, gdy na ulicy była większa szansa na dostanie kulki w łeb niż teraz, bo akurat Wołomin z Pruszkowem się napierdalali na twoim podwórku? Zdziwko, że wahadło raz poruszone, nie chce wrócić do poprzedniego stanu?

„Kompromis” aborcyjny to największy mit III RP.

Najdoskonalszy spin polityczny ostatnich trzydziestu lat, biorąc pod uwagę, ile osób w niego uwierzyło.

Ale jak to, taki liberał zapyta, przecież każda ze stron z czegoś rezygnuje, obie są tak samo niezadowolone, ale w granicach do przyjęcia, kompromis jak byk.

To jest ten mit. Spór dwóch równoważnych stron, które trzeba pogodzić takim kompromisem. To jest mit. Dlatego z mitami trzeba się rozprawiać i je obalać.

To nie jest tak, że dopiero w 1993 roku po szczegółowych i drobiazgowych badaniach konsylium naukowe zauważyło, że liczba kobiet, które zachodzą w ciążę nie jest taka sama jak liczba kobiet rodzących dzieci, więc postanowiono skierować szkiełko nauki na zbadanie, gdzie te płody znikają. Aborcja była. Aborcja jest. Aborcja będzie. To było wiadomo od początku. Od tego zacznijmy:

Po raz pierwszy temat aborcji wybrzmiał w zjednoczonej Polsce, kiedy trzeba było skodyfikować przepisy odziedziczone od trójki różnych zaborców. W kodeksie karnym z 1932 roku ustanowiono, że aborcja jest nielegalna za wyłączeniem dwóch sytuacji:

gdy ciąża powstała na skutek czynu zabronionego: gwałtu, kazirodztwa, współżycia z osobą poniżej 15 roku życia

„z powodu ścisłych przeciwwskazań medycznych”

Warto pamiętać, że 90 lat temu diagnostyka prenatalna i ogólny stan medycyny stał na zupełnie innym poziomie niż współcześnie. Ustawodawca nie rozróżniał przeciwwskazań medycznych na wady embriopatologiczne płodu czy zdrowie matki. O tym miał orzekać lekarz (a nawet dwóch, na podstawie późniejszych rozporządzeń), a nie jaśnie pan w stolicy. To jest też dobry moment aby zwrócić uwagę na to, że blisko stulecie temu przepisy na terenie II RP były prostsze i bardziej liberalne niż teraz, po decyzji Trybunału Konstytucyjnego Magister Prawa Mieszkającej Na Co Dzień w Berlinie (bo nie wolno wg. KRRiT mówić o kogo chodzi).

PRL także miał swoje patrzenie na sprawę. 27 kwietnia 1956 roku została uchwalona ustawa o warunkach dopuszczalności ciąży. Do retoryki odziedziczonej po II Rzeczpospolitej dodano przypadek „ze względu na trudne warunki życiowe kobiety ciężarnej.” Już za komuny pojawiły się głosy dążące do zaostrzenia przepisów. W latach 70. Polski Komitet Obrony Życia, Rodziny i Narodu złożył wniosek, aby znieść tę haniebną ustawę. Do sprawy odniosło się Ministerstwo Zdrowia, które wniosek, kolokwialnie mówiąc, wyśmiało, powołując się na uzasadnienie wprowadzenia tego przepisu w pierwszej kolejności:

chodzi o zmniejszenie liczby aborcji i ochronę kobiet przed skutkami przerywania ciąży dokonywanego przez osoby nie mającego do tego kompetencji.

I znowu dysonans poznawczy — jak to jest, że te złe komuchy, uzależnieni od Moskwy socjaliści niemający poszanowania do praw człowieka, mają na względzie zdrowie swoich obywatelek? Może pomogło zaakceptowanie prostej prawdy: aborcja była, aborcja jest, aborcja będzie.

Wracamy do III RP. Rok 1993, odrodzona Polska od ponad dwóch lat napierdala się w Sejmie nie mogąc utworzyć jakiejkolwiek racjonalnej koalicji. Prezydent ciągle ma zakusy na kontrolowanie parlamentu, a posłowie powoli uświadamiają sobie, że chyba nie da się rządzić z kilkunastoma różnymi ugrupowaniami w rządzie. Znowu wracają głosy, że trzeba wziąć się za aborcję, bo przecież życie na skraju kryzysu gospodarczego to najlepszy moment na zajmowanie się sprawami aborcji, trzeba mieć priorytety.

Na czele rządu staje Hanna Suchocka, pierwsza kobieta premier w Polsce. Już okoliczności jej powołania są śmiechu warte. Ot, Pawlakowi się nie udało utworzyć rządu po fiasku rządów Olszewskiego, ktoś zaproponował trochę dla beki Suchocką i tak już zostało. Jednak z przyczyn nie do końca zrozumiałych postać Suchockiej nie jest umieszczana w kanonie istotnych kobiet dla polskiej polityki. Co warto o niej wiedzieć, oprócz tego, że obok Jana Olszewskiego była jedynym premierem III RP, która w swoim gabinecie nie zatrudniła żadnej kobiety na stanowisku ministra? Ach! W lipcu 1993 roku jako prezes Rady Ministrów podpisała konkordat ze Stolicą Apostolską, tak gdyby ktoś się zastanawiał nad rozdziałem państwa od Kościoła. Oczywiście zrobiła to wyłącznie z troski o dobro narodu, a nie z własnych pobudek, dlatego w latach 2001–2013 była ambasadorką RP przy Stolicy Apostolskiej.

Pomimo ogromnych turbulencji w Sejmie w tamtym czasie ustawę z 1993 roku o planowaniu rodziny udaje się przepchnąć „w miarę jednomyślnie”. To chyba jedyny powód na gruncie „logiki”, usprawiedliwiający, bezmyślne pokolenia analityków nazywające to „kompromisem”. Głosowało 352, za było 341, przeciw był tylko przedstawiciel SLD Zbigniew Bomba, nie wstrzymał się nikt, a nie głosowało 108. Warte odnotowania w tym momencie, że kobiet zasiadających wtedy w polskim parlamencie było trochę ponad 40, czyli stanowiły około 10% całego parlamentu. Ot, taka ciekawostka.

Nie wiadomo, jakie przesłanki stały za każdą indywidualną decyzją każdego z posłów i posłanek, którzy podnieśli rękę i nacisnęli przycisk za tą ustawą, ale nie sądzę aby wszyscy zgodnie w pełni zgadzali się z tymi zapisami. Może część uznała, że warto mieć tę sprawę na chwilę z głowy, bo jednak w czasach gdy rząd zmienia się średnio częściej niż co roku, to może najpierw trzeba poukładać inne rzeczy. Na pewno jednak wiem, że nie uznali tego za ostateczną i niezmienną wizję „planowania rodziny”.

A skąd to wiem? Bo i tak chuj jebany strzelił jakąkolwiek koncyliacyjną wymowę kompromisu, gdy SLD przejęło stery od Hanny Suchockiej, a później Pawlaka. Mając jeszcze swojego prezydenta, cyk, capnęli nowelę w 1996 roku do tego świętego kompromisu, de facto przywracając założenia ustawy z 1956 r. Tylko, że to nie były jeszcze czasy, kiedy o Trybunale Konstytucyjnym myślano w kategoriach „który sędzia ma czyje plecy”, TK orzekł, że takiego chuja, nie dość że tak nie można było w ramach Małej Konstytucji z 1992 roku, to jeszcze z tą co sobie zaraz wprowadzą, nową Konstytucją z 1997 roku też niezgodne.

Ta druga decyzja akurat była do przewidzenia, Konstytucja, która może być przegłosowana tylko większością 2/3 głosów siłą rzeczą musiała nosić znamiona jakiegoś „kompromisu”. I tak lewaki wpisywały do niej wolności i prawa człowieka, a prawaki zastanawiały się jak bardzo muszą zawoalować pojęcia, żeby dało się zinterpretować płód jako pełnoprawnego obywatela, ale tak coby na pierwszy rzut oka nikt się nie skroił.

I nigdy takiego liberała nie zdziwiło, dlaczego pewne postaci tak obwarowują się wokół tego „kompromisu”. Oto Lech Kaczyński i Donald Tusk wspólnym głosem stawali (a w przypadku Tuska: dalej stoi) Rejtanem wobec tego kompromisu, którego nie wolno naruszać. Ciekawe dlaczego? Hmm. Może dlatego, że oboje stali po jednej stronie: konserwatywnej, chrześcijańskiej, prawicowej, a różnili się tylko w kwestii podatków i traktowania państwa prawa jak ścierwa, i dlatego nie udało im się zawiązać legendarnej już koalicji PO-PiS?

Zarówno PO (prawica), jak i PiS (prawica), jak i Hołownia (prawica), oraz Trzaskowski (prawica z wielkomiejskim twistem) i PSL (prawica agrarna) z kompromisu się cieszą, bo wiedzą że to gównokompromis i jako prawica o wiele więcej na nim zyskały.

OKNO OVERTONA — mówi to panu coś, panie Ferdku?

W kraju nieustannie od ’89 roku smaganym batogiem katolicyzmu, doktryna chrześcijańska i moralność dyktowana przez zamkniętą grupę ulegającą wpływom z Zachodu, a konkretniej z Watykanu, nadaje dominujący ton debacie publicznej. Jarosław Kaczyński w swoim orędziu, odwołując się do obrony Kościoła i kościołów nie robi tego z powodu swojej głębokiej wiary, tylko zdaje sobie sprawę z faktu, że większość społeczeństwa tak myśli. Nawet gdy nie myśli, że tak myśli, to tak myśli bo tylko takie myślenie zna.

Bo to niby jest tak, że Polska jest państwem świeckim i tolerancyjnie odnosi się do niekatolików, i w sumie zgoda, nie mamy zapisanego w ustawie zasadniczej oddania państwa pod opiekę Boga. Mamy za to preambułę, która dość jasno opisuje role jednych i drugich:

[…] my, Naród Polski — wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy sprawiedliwości, dobra i piękna,

jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł […]

To znaczy: wierzysz w Boga, to znaczy wierzysz w prawdę, sprawiedliwość, dobro i piękno. A, jeszcze są ci drudzy, no oni też może mogą doznawać dobro i piękno, ale skąd? W sumie wyjebane.

I tak to zdanie w preambule jest traktowane jako gigantyczny sukces, który dało się wypracować wyłącznie wielomiesięcznymi negocjacjami. Bo któraś ze stron była bardzo mocno zacietrzewiona na swoim punkcie widzenia. Ale już dajmy temu spokój.

Okno Overtona opisuje relację pomiędzy percepcją społeczną jakiejś kwestii, a jej akceptacją. Chodzi o to, że opinia publiczna w całym morzu różnorodnych zdań na dany temat dostrzega spektrum szeregujące je według ich radykalności. Problem w tym, że może szeregować tylko to co dostrzega. A potem, jak przystało na bezmyślną, teoretyczną masę, wyciąga z tego średnią, kreśli grubą krechę i uśmiecha się jak pięciolatek z kredkami wołając: „komplomiś!”

Wracamy do infografiki. Kolory są przypadkowe i nie stanowią odzwierciedlenia żadnej partii w Polsce.

Cały sukces przekłamania „kompromisu” aborcyjnego opiera się na zafałszowaniu postrzegania radykalności. Oto umiarkowany liberał dostrzegając multum różnorodnych opinii nt. aborcji decyduje się uwierzyć (ba! żeby tylko, jeszcze innych będzie do tego myślenia przekonywał), że aborcja „na życzenie” i całkowity zakaz aborcji to poglądy równomiernie radykalne.

Kiedy, kurwa, jako społeczeństwo, dopuściliśmy do głosu Ordo Iuris, Kaję Godek i pogląd, że aborcja powinna być bezwzględnie zakazana, a nawet w ekstremistycznych przypadkach, popierdolone pomysły Konfederacji aby karać za to matkę więzieniem?

Kiedy uznaliśmy, że tak rozpasły radykalizm mieści się w granicach zezwalających na dyskusję, dalej upierając się, że kobieta chcąca decydować o swoim ciele to równoważny, symetrycznie analogiczny radykalizm?

Nie wiem kiedy. To był proces, konkretnego punktu w czasie nie znajdziemy. Dlaczego tak się stało? Bo od 30 lat okno dyskusji wychylało się coraz to bardziej na prawo, a lewica tylko stała jak malowane cielę, pozwalając na to, żeby Boże Laicki uchowaj, nikogo nie urazić swoimi radykalnymi pomysłami.

W tym tkwi też sukces Konfederacji: mając do wyboru rozstrzał pomiędzy Bosakiem, Winnickim a Korwinem, byli w stanie spojrzeć na takiego Mentzena, Dziambora czy nawet Jacka Wilka, w czasach kiedy oni korzystali ze swojego prawa do zachowania milczenia na część tematów, i stwierdzić:

„nie no, przynajmniej nie pierdoli o Hitlerze, wydaje się racjonalny i umiarkowany [w porównaniu z innymi]”

Dlatego lewica powinna się radykalizować, żeby prawica z rozrzewnieniem wspominała komunistę Zandberga, który zamordystycznie chciał wprowadzić podatek progresywny rodem ze spętanej bolszewizmem Skandynawii. A nie, czekaj.

To już zaobserwowaliśmy przy sprawie Margot. Centrowoliberalny establishment rwał sobie włosy z głowy, gdy Margot śmiała na planszy do Scrabble napisać brzydkie słowo z błędem ortograficznym, zaraz po wtykaniu tęczowych flag w pomniki. Trafnie rozpoznał to Galopujący Major, stwierdzając, że ludzie się przyzwyczają, tak jak przyzwyczaili się do Marszów Równości. I po kilku miesiącach się przyzwyczaili.

Większa radość z jednego nawróconego liberała, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu oburzonych lewicowców. (via FB/Jacek Dehnel)

Ale chwila moment, zapyta liberał spoglądając na wykres niepewnie zza biurka, nakaz aborcji? co za bzdura, co to za postulat, przecież nigdy o tym nie słyszałem? Nie słyszał, bo nigdy nie chciał usłyszeć.

Z perspektywy tego jak funkcjonuje język, poszukując totalnej opozycji do hasła „zakaz aborcji”, siłą rzeczy jedyną rzeczą która pasuje to „nakaz aborcji”. A czy nikt tak nie sądzi?

Jak inaczej nazwać politykę jednego dziecka w Chinach? Właśnie tym kraju, nazywanym często komunistycznym (a przecież logiką prawaka komunizm = socjalizm = lewica), dążenie do ograniczenia przyrostu populacji związane było z zachętami a niekiedy przymusami do aborcji, bo za dużo ludzi. Tak jak radykalna prawica postuluje o instytucjonalną kontrolę zjawiska aborcji, tak tutaj mamy to samo. Tylko, że w drugą stronę.

W sferze filozoficznej takie poglądy także się zdarzają. W ostatnich latach coraz głośniej robi się wokół antynatalizmu, czyli poglądu oceniającego negatywnie wartość narodzin. David Benatar mówi nawet o argumencie „pro-death”, stojącym w sprzeczności do zarówno „pro-life” jak i „pro-choice”, przypisując aborcji pozytywne cechy etyczne. A gdyby pojawił się ktoś, kto postulowałby za państwowym nadzorem takiego poglądu?

To byłby radykałem, bo to radykałowie lubują się w takich zagrywkach.

To wszystko co napisane wyżej wydaje się kuriozalne. Wydaje się dziwne, obce, jak brzmiące z innej planety. A w tym samym czasie pogląd „zakazu aborcji” jawi się jako, jakiś taki bardziej naturalny, bardziej znajomy, bardziej dopuszczalny. Ale to tylko kwestia przyzwyczajenia — i z tego trzeba sobie zdać sprawę.

DROGA DO KTÓREJ NIE MA POWROTU

Dlatego ludzie po otrząśnięciu się z wszechobecnej, chrześcijańskiej indoktrynacji orientują się, że coś jest nie tak w kwestii tego „kompromisu”. Może nie mogą jeszcze zlokalizować dlaczego, ale czują że z tym uśpionym statusem quo było coś bardzo nie w porządku. Dlatego nie chcą do tego wracać. Dlaczego mielibyśmy do tego wracać? Radykalna prawica na własne życzenie rozbudziła śpiącego lwa i wywołała wilka z lasu. Dlaczego mielibyśmy teraz z wielką łaską wracać do stanu, który w pierwszej kolejności jest nie w porządku.

Zawrzyjmy nowy kompromis. Niech lewica podejdzie do tego w taki sam sposób, jak prawica przez ostatnich 30 lat, obrażając się gdy klocki nie są poukładane dokładnie tak jak sobie życzy.

Skoro już ustaliliśmy wcześniej, że instytucjonalna kontrola, w postaci zakazu bądź nakazu, to domena radykałów, siłą rzeczy wolność do wyboru będzie domeną umiarkowania. Zatem niech państwo nie mówi, co kobieta musi musieć. Niech pozostanie to w domenie jej wyboru. Druga oś sporu znajduje się wokół sporu ideologicznego, gdzie kończy się płód, gdzie zaczyna się dziecko. Radykałowie z jednej strony powiedzą, że granica przebiega już przy poczęciu (a może i wcześniej), ci z drugiej powiedzą, że dopiero gdy główka z resztą ciałka opuści macicę. Pójdźmy na kompromis! Uznawany przez większość państw o zbliżonym stopniu rozwoju kulturowego do naszego. Co prawda symetrystyczny środek wypadałby gdzieś na 18 tydzień ciąży, ale pójdźmy na pewne ustępstwa — niech będzie pierwszy trymestr. Wtedy kobieta niech decyduje o sobie w pełni.

Wiemy też, że zdarzają się sytuacje, które nie są typowymi. To co już w II RP, PRL i w III RP do 22 października 2020 roku uznawano za sytuacje zupełnie skrajnie pojebane, na które prawo musi być przygotowane. Zatem weźmy te przesłanki już zdefiniowane wiele lat przed nami i uznajmy, że one dopuszczają przerywanie ciąży także w drugim i trzecim trymestrze. Bowiem jest to absolutnie popierdolone, że w sytuacji gigantycznej traumy i stresu związanego z gwałtem, kobieta ma mieć jeszcze jebane okienko czasowe wiszące nad nią, aby sprawę gwałtu zgłosić, aparat sprawiedliwości zdążył ją rozpatrzyć, a potem pan prokurator wedle swojego widzimisię decydował czy faktycznie ta ciąża mogła powstać w wyniku gwałtu. I to wszystko w trzy miesiące. Kurwa, niekiedy to trzy lata zajmuje, zanim prokuratura się czymkolwiek zajmie.

Uch, należałoby iść na pewne ustępstwa. To bardzo niewygodna sytuacja, pomyśli taki liberał, który już zdążył otrzeć łzy po łżykompromisie z 1993 roku. Nie do końca pasują mi niektóre założenia zawarte w tym programie, stwierdza.

Spoko. Nam też. Taka przecież jego natura. Ale na to możemy się zgodzić.

Chcieliście liberałowie kompromisu, to go, kurwa, macie.

Tekst powstał jako materiał pomocniczy do mojego nowego projektu, podcastu poświęconego polityce otwarte karty, który z założenia ma opisywać aktualną sytuację polityczną w Polsce osobom, które polityką niespecjalnie się interesują. Zachęcam do posłuchania ostatnich odcinków poświęconych zagadnieniom protestów ws. aborcji:

Oraz do ewentualnego obserwowania sociali — Instagram, Twitter — po więcej podobnych treści.

--

--